WISŁA1200 – dzień 3 – 212,47 km
Wisła dzień trzeci to po kolei: odnowione siły, wyczekany dojazd do stolicy, spotkanie ze świetnymi ludźmi, pomoc w wyznaczaniu objazdów, oddalający się Płock i w końcu, zakończenie dnia na stacji benzynowej. Dzień z najmniejszą liczbą kilometrów, ale za to spędzony na rozmowach, śmiechu i jedzeniu truskawek.
Po czterech godzinach snu pobudka wcale nie była taka trudna, jak myślałam. Organizm chyba sam zaprogramował się, by wstać i jechać dalej. Szybkie pakowanie, podjazd do sklepu po śniadanie oraz wodę i powrót na trasę. O skutecznej regeneracji po nocy spędzonej w łóżku świadczyło wszystko, nawet jedzenie bułki słodkiej i picie mrożonej kawki podczas jazdy, co w dniu następnym będzie niemożliwe do wykonania.
Plan na ten dzień był prosty (tak sądziłam) – dojechać do Torunia. Nie musiałam długo czekać na jego weryfikację, bo już sam odcinek do Warszawy, który miałam pokonać w mgnieniu oka, rozciągnął mi się na jakieś pięć godzin. Wszystko oczywiście za sprawą polnych dróg, wałów i singlowych ścieżek, którymi przyszło nam jechać. Najciekawsze fragmenty zaczęły się na wysokości Otwocka, od miejsca, gdzie rzeka Świder uchodzi do Wisły. Tamtejszy punkt widokowy na skarpie był tak malowniczy, że nawet ZATRZYMAŁAM się na zdjęcia. 😉
Pierwsze singlowe odcinki na Wiślanych skarpach były szybkie, ubite i przynosiły dużo frajdy. Naturalnie, później tej frajdy było już coraz mniej, za to coraz więcej było chwastów, traw i krzaków. To właśnie na tym odcinku rozdarłam sobie nowiuśką koszulkę i do reszty pokiereszowałam nogi. Tutaj mam kolejną radę dla potencjalnych Wiślaków – na krzaki i chwasty załóżcie nogawki!
Z jednej strony te wąskie ścieżki w zaroślach, które niczym bicze smagały ręce i nogi, były irytujące, jednak z drugiej strony, dzięki nim nie szalałam z prędkością. A szybka prędkość mogła być w tym miejscu zgubna, bo Wisła zabrała sobie kilka fragmentów. Jazda nocą na tym odcinku mogłaby być zaskakująca! 😀
Wysoki stan Wisły na kilka dni przed startem dał o sobie znać po raz pierwszy tego dnia i oprócz zabranych ścieżek, czekała nas też kolejna wodna przeszkoda do pokonania – dróżka w okolicach Wysp Zawadowskich została troszkę zalana. 😉
Po takich przeprawach, ta widoczna gdzieś z przodu Warszawa zaczęła być symbolem spokoju i pewnej drogi. I w końcu została przeze mnie zdobyta! Zanim jednak wjechałam do samego centrum, zaliczyłam butelkowy prysznic pod stacją benzynową żeby jakoś się w tej stolicy prezentować, a po nim, popędziłam Wałem Miedzyszynskiego na Most Świętokrzyski i na podjazd ulicą Karową, aż do warszawskiej Starówki. Tam, po raz pierwszy na tym wyjeździe zjadłam upragnioną pizzę, którą miałam jeść podczas Wisły kilogramami. Niestety była to pierwsza i zarazem ostatnia pizza podczas maratonu. 🙁
Oddalając się od centrum Warszawy zaczęłam jakoś bardzo błądzić. Garmin kazał jechać gdzieś, gdzie żadnych dróg nie było. Na szczęście, chwilę później spotkałam kogoś, kto trasę zna perfekcyjnie – Ojca Dyrektora. Przez małą awarię hamulcową, Leszek wraz z Piotrkiem mieli mały postój i właśnie dzięki temu udało mi się ich dogonić. Po krótkiej pogawędce, mój łańcuch znów został naolejkowany, a ja postanowiłam jechać dalej w towarzystwie kolegów, którzy w planach mieli przystanek w McDonaldsie w Nowym Dworze Mazowieckim. Ten magiczny odcinek, który miał liczyć sobie nieco ponad 3 km, ostatecznie liczył ich jakieś 30 i tak samo jak jego długość, tak wydłużył nam się pobyt w Macu.
Najedzeni i napici ruszyliśmy dalej, mijając twierdzę Modlin oraz miejsce, w którym Narew wpada do Wisły. Niestety nie mam zdjęcia z tego punktu, ale gołym okiem widać różnicę w kolorze tych dwóch rzek i miejsce ich połączenia. Kawałek dalej, czekał na nas punkt charakterystyczny dla WISŁY1200 – tzw. łódka w Zakroczymiu. Niestety, w tym roku łódka została zalana i nie było dane nam przez nią przejść. Zamiast tego Leszek, jako organizator, musiał wyznaczyć objazd. Niewiele myśląc, zdecydowaliśmy z Piotrkiem, że pomożemy i z braku sklepów, kartonów, markerów, zaczęliśmy pisać kamieniami/gruzem po asfalcie komunikat o objeździe. Szkoda, że zaczęło padać i wszystko nam zmywało. Ale! Udało się, kolejni zawodnicy mówili, że widzieli nasze znaki! Co ciekawe, te kilka osób jadących przed nami, przeszło przez zalany fragment, kąpiąc się w wodzie do pasa.
Kiedy w końcu udało nam się ruszyć i jechać dalej, zmieniliśmy szyki i rozdzieliliśmy się. Ja i Piotrek pojechaliśmy dalej, a Leszek postanowił zostać nieco z tyłu. Rozmawiając, poruszaliśmy się do przodu po mokrych i śliskich od deszczu ścieżkach, drogach leśnych i polnych. Niektóre fragmenty w lasach były tak strome, że jedyne co pozostawało zrobić na zjeździe, to zamknąć oczy i lecieć w dół. Ile satysfakcji przynosił taki zjazd bez wywrotki!
We dwójkę czas mijał jakoś szybciej, można było wymieniać się uwagami na temat trasy (narzekać) i opowiadać sobie o przeżytych już przygodach (narzekać). Tym razem przejeżdżaliśmy przez pola truskawek i nie omieszkaliśmy trochę ich podjeść. Były przepyszne! Najlepsze truskawki na świecie!
Kiedy zdecydowaliśmy się odjechać trochę od trasy żeby odwiedzić sklep i zerknęliśmy na mapę okazało się, że owszem, czas mijał nam szybciej, ale kilometry nie. W trakcie kiedy my siedzieliśmy i jedliśmy, Ojciec Dyrektor znalazł się przed nami. Naszym cichym celem stało się dogonienie go i ponowna jazda we trójkę. Udało nam się tego dokonać w okolicach Wyszogrodu. Leszek wręcz wyszedł nam naprzeciw, bo okazało się, że kolejny fragment trasy jest nieprzejezdny i wracając, natknął się na nas. Po raz kolejny zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę by wykombinować objazd. Kiedy tak staliśmy i Leszek szukał alternatywnej trasy, dojechał do nas kolejny zawodnik, Darek, a kilka minut później, wszyscy razem ruszyliśmy dalej, ku zachodzącemu słońcu.
Przez jakiś czas trzymaliśmy się w czwórkę, jednak gdy na asfaltowym fragmencie Darek ruszył z kopyta rozpędzając pociąg do 40 km/h uznaliśmy, że to nie nasze tempo i ponownie zostaliśmy we trójkę. Chcieliśmy razem dojechać do Płocka i dopiero tam się rozdzielić. Ojciec Dyrektor planował nocleg, a ja z Piotrkiem jedynie krótką drzemkę i ostateczny atak na metę.
Jak zawsze miasto, które jest wieczorną destynacją, Płock dziwnie się oddalał. Na szczęście droga, po której jechaliśmy była szutrowa i prowadziła w dole wału, więc chwilowo nie czekały nas żadne przygody. W międzyczasie zatrzymaliśmy się by obejrzeć relację na żywo z finiszu Radka Gołębiewskiego, który łamiąc granicę 60 godzin, wjechał z uśmiechem na metę.
Małe przygody zaczęły się dopiero przed Płockiem, kiedy trasa biegła przez piaszczysty brzeg Wisły, częściowo zalany. Na szczęście byliśmy z samym Ojcem Dyrektorem, niestraszne nam więc było nocne szukanie obejścia po piaszczystych wydmach i lasach. Jeszcze tylko kilka kilometrów jazdy po wałach, po Płocku, dziesiątki rozjechanych ślimaków, podjazd pod Wzgórze Tumskie i jesteśmy na miejscu! Tzn. pod hotelem, gdzie nocować zamierzał Leszek. My, po znalezieniu na mapie najbliższej stacji, ruszyliśmy dalej, podziwiając nocną panoramę Płocka i odbijające się w Wiśle światła. Kilkanaście minut później, byliśmy w naszym SAFE PLACE – na Orlenie.
Zapomniałabym! Gdzieś na wałach czekał na nas cudowny PIT STOP z wodą, bananami i sprayem na komary. Dziękujemy!
Dnia trzeciego mój plan na WISŁĘ1200 nieco się rozsypał. Po nieco ponad 12 godzinach jazdy przejechałam tylko 212,5 km i zamiast w Toruniu, nocowałam w Płocku. Zyskałam jednak coś ważnego na nadchodzące trudne chwile – towarzystwo. 🙂
Link do śladu znajdziecie tutaj: