RTPL 2023 – part 1 – 401,15 km – 4 831 m w górę
Start wyścigu Race Through Poland 2023 stał pod znakiem oczekiwania. Godzina startu była dość nietypowa, bo zdaje się, że była to 16:30. Jako że do Schroniska Przysłop pod Baranią Górą dotarłam w piątek wieczorem i w sobotę obudziłam się dość wcześnie, czekały mnie długie godziny chillowania przed startem. Przygotowana na tę okoliczność, zajęłam wygodne miejsce w hamaku i czytałam książkę “Coffee first, then the world”. Z zaciekawieniem podglądałam innych uczestników, ich rowery i bagaże i z nadzieją zerkałam w niebo. Na moment startu zapowiadali ulewę, ale póki co świeciło słońce.
Około godziny przed startem zaczęło robić się nerwowo. Wysłuchaliśmy odprawy, zrobiliśmy kilka grupowych zdjęć, przyszedł czas żeby się przebrać i dopakować ostatnie rzeczy. Przy okazji, chciałam też doładować telefon do 100%, więc zaniosłam go do restauracji i tam zostawiłam na kilkanaście minut. Dla spokoju ducha, wyjęłam gotówkę, dowód i kartę, które miałam włożone w obudowę telefonu i na czas przebierania się, włożyłam wszystko do plecaka. Koło 16, oddałam swoje rzeczy do depozytu i gotowa, czekałam na start. Jako pierwsza wystartowała zapowiadana ulewa, która skończyła się po kilku minutach, ale zdążyła porządnie zmoczyć asfalt.
Ostatnie zdjęcia, machanie do męża i jedziemy. Pierwsze metry wzdłuż Czarnej Wisełki jechaliśmy w dużej grupie, za samochodem pilotującym. Niby wolno, ale wystarczająco szybko żeby ochlapać buty i nogi deszczem, który nie zdążył wyschnąć z asfaltu.
Tzw. ostry start rozpoczął się pierwszym krótkim podjazdem, a razem z nim zaczęło się pierwsze ściganie. Dość szybko przypomniałam sobie, że ja w górach nie nadaję się do ścigania, zwłaszcza na stromych ściankach Beskidu Śląskiego. Dość szybko też zostałam wyprzedzona przez wszystkich uczestników (a przynajmniej tak mi się wydawało). Piękne, górskie widoki, oświetlone świeżym światłem słonecznym przysłonięte były gdzieniegdzie parującym deszczem. Temperatura może nie była wysoka, ale na stromych podjazdach, w parującym deszczu i przypiekającym słońcu, czułam się jak w saunie. Mokre od wody nogi, dodatkowo spływały teraz potem.
Samopoczucie było kiepskie. Po kilkudziesięciu przejechanych kilometrach, byłam już psychicznie załamana, pojawiła się migrena i problemy żołądkowe (pamiętam, że zjadłam coś nowego i niesprawdzonego na obiad przed startem). Świadomość tak wczesnego kryzysu na tak długiej trasie tylko ten kryzys pogłębiała. Głównym zajęciem stało się nagle przekonywanie samej siebie do jechania dalej i tłumaczenie sobie, że nie ma mowy o tak szybkiej rezygnacji.
Sytuacja poprawiła się nieco na pierwszych szutrowych fragmentach. W zasadzie, po deszczu nie do końca były szutrowe, bardziej błotniste, ale dały mi trochę zabawy i satysfakcji. Rozładowały napięcie. Strome podjazdy po szutrze pozbawiły mnie wszelkich złudzeń i już po 4-5 godzinach nie jechałam żeby się ścigać, tylko żeby dojechać. Do szczytu, do CP1, do świtu, do końca…
Pierwszy punkt kontrolny, zlokalizowany na Lysej Horze, zaliczyłam o 22:37. Chociaż Piko (dyrektor wyścigu) opisywał czego można spodziewać się na punktach kontrolnych przyznam, że niespecjalnie przyswoiłam sobie te informacje. Zapamiętałam jedynie żeby nie oczekiwać niczego, ale po cichu narobiłam sobie nadzieję na toaletę i wodę. Na szczyt Lysej Hory dojechałam z pełnym pęcherzem i bez picia. Chyba wyjadłam też wszystkie batoniki, a przede mną była noc, więc liczyłam na cokolwiek. Czegokolwiek nie było, nawet wody z kranu. Nie mając żadnego wyboru, osłoniłam się odrobinę od silnego wiatru, założyłam nogawki na niesamowicie ubłocone nogi, zasłoniłam twarz kominem i pomknęłam w dół. Cieszyłam się kiedy mijałam jadące do góry światełka – to oznaczało, że jednak nie byłam ostatnia.
Gdzieś tam w oddali czekała na mnie stacja paliw otwarta w nocy. Przyszedł też czas na fragment trasy wyznaczony samodzielnie. Przyszedł czas na popełnianie błędów.
Tuż po zjeździe z Łysej Hory, dość długo jechałam widząc przed sobą inną zawodniczkę. Podniosło mi to trochę morale, bo zaczynałam ją doganiać, ale wtedy mój track zjechał z głównej drogi. No tak! Przecież wyznaczając trasę w domu uznałam, że milej będzie jechać ścieżką rowerową nad rzeką niż ruchliwą drogą. Niewiele myśląc, pojechałam jak truck nakazywał. Długo jednak tą ścieżką nie pojechałam, bo okazała się zamknięta/zablokowana/bez przejazdu. Musiałam wracać. Za chwilę podobna sytuacja. W końcu porzuciłam swój track i jechałam tą główną drogą w stronę miasta Frydek-Mistek. Tam liczyłam na wspomnianą stację paliw.
Ku mojemu zaskoczeniu, w mieście znów spotkałam zawodniczkę, którą widziałam wcześniej. Za chwilę zdziwiłam się ponownie, bo pojechałyśmy w innych kierunkach. Tak, znów pomyliłam trasę. Mój wyznaczony track wciąż pozostawał lekko z boku, więc jechałam zerkając co jakiś czas na Google Maps. Na szczęście, znalazłam stację. Na nieszczęście, chcąc zapłacić za kawkę i zapiekankę, dokonałam bardzo przykrego odkrycia – moja gotówka, karta oraz dowód osobisty zostały w plecaku w depozycie. Oto ja, w pierwszą noc ultra, w Czechach, z perspektywą wjazdu do Słowacji i możliwych kontroli na granicy (na dniach miało odbyć się na Słowacji jakieś międzynarodowe wydarzenie, na czas którego miały wrócić kontrole na granicach), bez dowodu, bez karty, bez gotówki… Uratowało mnie NFC w telefonie. Zaraz też zainstalowałam apkę mObywatel i, tracąc mnóstwo czasu na logowanie i autoryzację, pocieszałam się w razie czego będę miała chociaż możliwość tłumaczenia się kim jestem. Podniesiona na duchu cudami techniki XXI wieku, ruszyłam dalej w noc.
Przelot między CP1 i CP2 wyznaczyłam maksymalnie płaski w związku z czym, jechało mi się dobrze. Miło wspominam nocny przejazd przez Ostrawę, wzdłuż rzeki Ostravice, czy spotkanie z innymi uczestnikami o poranku na Orlenie. Ten pierwszy poranek był magiczny. Zimny, słoneczny, mglisty. Na pagórkach Gór Opawskich kwitnął rzepak i przebiegały sarny. Nie minęło mnie żadne auto, nie wiał wiatr. Właśnie dla takich chwil jeździ się ultra.
Do Prudnika dojechałam około szóstej rano. Dość dobrze znam to miasto, bo przynajmniej raz w roku jeździmy z rowerami w pobliskie góry, szybko więc znalazłam bankomat swojego banku i z ulgą zobaczyłam, że umożliwia wypłaty bez użycia karty. Od teraz miałam przynajmniej złotówki. Straciłam jeszcze trochę czasu na sprawdzaniu, czy któraś z myjni zadziała bez monet (po terenowych, błotnistych odcinkach rower nie był w najlepszym stanie), ale mogłam o tym jedynie pomarzyć. Zresztą, czekał mnie fragment po polnej drodze, więc wielkiej straty nie było. Najbliższe 50 km miałam objechane. I bardzo dobrze, bo spotkała mnie kolejna niespodzianka. Po przejechaniu 250 km mój track powiedział, że dojechał do mety.
Całą, około 1550 km trasę, podzieliłam na trzy pliki i wrzuciłam w Etrexa. To właśnie Etrexa 32x używam do nawigowania na ultra. Dodatkowo mam też starego Garmina Edge 520 Plus, który został mi z czasów ścigania na szosie. Nim rejestruję aktywność i bezproblemowo wrzucam po bluetoothie na Stravę itp. Przy okazji, jest to też koło ratunkowe, gdy etrex zawiedzie. Jak na przykład tym razem. Na Edgu trasę wgrałam w całości, całe 1550 km. Trochę trwało zanim track się załadował, ale był. Od teraz, czekało mnie ładowanie Garmina co 5 godzin i mnóstwo pomyłek, bo nawigowanie w Edgu jest BEZNADZIEJNE. Ale działał. I przyjął całego tracka.
Co stało się z Etrexem? A no nagle włączył mu się limit, bo uciął mi każdy z trzech fragmentów trasy. Wtedy używałam go dopiero od kilku miesięcy, na trasach do 250 km. Nie przyszło mi do głowy żeby sprawdzić, czy nie uciął śladów, bo skoro stary Edge radził sobie z całą Wisłą1200 i Wschodem1400… Lekcja na przyszłość. Kolejna. 😉
Przestawienie na Edga było łagodne, bo jak wspomniałam, znałam ten fragment trasy. Mogłam więc spokojnie jechać przez małe wioski i polne drogi, podziwiać pola rzepaku i magiczną, gęstą mgłę, a przy tym słuchać audiobooka. Jadąc w takich okolicznościach tak bardzo się zrelaksowałam, że gdy mijałam jezioro Otmuchowskie uznałam, że zamiast jechać drogą, mogłabym wjechać na równolegle biegnący wał i do tego wszystkiego podziwiać jeszcze widok na jezioro. Niewiele myśląc, zjechałam na najbliższy, kamienisty podjazd na wał, ale gdy zobaczyłam nawierzchnię na górze, od razu zmieniłam zdanie i zatrzymałam się by zawrócić na drogę. Szkoda, że… nie wypiął mi się but i poleciałam kolanem na kamienie. Krew trochę się polała, trochę popanikowałam, że czeka mnie przecież jeszcze ponad tysiąc km, a mnie już boli kolano. Wyrzucając sobie, że przecież miałam sprawdzić czemu te buty tak ciężko się wypinają, wróciłam na drogę, by za chwilę przywitać pierwszy kryzys senny.
Jeśli spojrzeć na sam czas jazdy, to nie było tak źle – za mną było niecałe 17 godzin jazdy. Ale dodając do tego, że przecież w sobotę obudziłam się przed ósmą i całą noc jechałam to dziwne, że kryzys dopadł mnie dopiero w niedzielne przedpołudnie. Uznałam, że mogę pozwolić sobie na krótką drzemkę i zjechałam nad jezioro/zbiornik Topola. Słońce świeciło, woda była przezroczysta, było pięknie. Zdjęłam nogawki, umyłam ubłocone nogi i zranione kolano. Schłodziłam w wodzie uparzone od upału i czarnych, ciasnych butów szosowych stopy. I sprawdziłam pogodę – nadchodziła burza. Ogromna burza. Koniec relaksu. Musiałam zdążyć dojechać do Kamiennej Góry przed ulewą. Wiedziałam, że to jedyna większa miejscowość z otwartym w niedzielę sklepem. Wiedziałam, że tam będę mogła schować się przed deszczem, zjeść i odpocząć. Szybko pozbierałam się do kupy, wsiadłam na rower i pojechałam w stronę gór.
Do Kamiennej Góry dojechałam około 15:30. Chmury wiszące nad górami przede mną nie wróżyły nic dobrego. Zrobiłam “szybkie zakupy” w otwartym markecie. rozsiadłam się na ziemi pod sklepem i jadłam, rozważając swoje opcje. Grzmiało. Chmury na mapie satelitarnej w internecie nie pozostawiały złudzeń. Jeśli pojadę w góry – przemoknę do suchej nitki i zmarznę. A czekał mnie nie lada fragment, bo zaraz miałam wjechać na kolejny odcinek obowiązkowy, który prowadził przez Karkonosze. Nie chciałam jechać tego po ciemku, w burzy. Podjęłam więc decyzję, że biorę nocleg, idę spać i wyruszę w nocy, jak burza przejdzie. Znalazłam w miarę tani pokój tuż przy trasie. Wzięłam gorący prysznic, wyprałam spodenki, naładowałam wszystko, co mogłam naładować, wypiłam gorącą herbatę i o 18 poszłam spać.