RTPL 2023 – part 3 – 137.11 km – 929 m w górę
Nie wiem, czy choć na chwilę udało mi się zasnąć, ale po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach trzęsienia się, uznaję, że to nie ma sensu. Pakuję śpiwór i bivy, zakładam na siebie więcej ubrać żeby nieco się rozgrzać i, przy pięknym wschodzie odbijającym się w rzece, jadę na śniadanie na oddalony o 17 km Orlen.
Nie ma nic lepszego niż Orlen o poranku na ultra. Toaleta, prąd, zapiekanka i kawa – brzmi jak marzenie. Kiedy podjeżdżam na stację, spotykam w niej inną zawodniczkę, która na mój widok zauważalnie zaczyna się spieszyć. Nieco mnie to rozbawiło, bo ściganie się na tym etapie wyścigu o to, która z nas pierwsza wyruszy dalej, nie ma najmniejszego sensu. Z satysfakcją rozsiadam się na fotelu z kawą w ręku, podłączam telefon do ładowania i zaczynam nadrabiać zaległości w odpisywaniu na wiadomości i wrzucaniu relacji na instagrama. Po kilku minutach, moja przeciwniczka odjeżdża. Po kilkunastu, chcąc nie chcąc, ruszam jej śladem.
Poranne godziny mijają mi przyjemnie, słońce świeci, małe czeskie miasteczka budzą się do życia, a przede mną zaczynają wyłaniać się góry, którymi za chwilę przebiję się do Słowacji. W ostatnim czeskim miasteczku zaliczam jeszcze szybką drzemkę na ławce na placu zabaw, a po niej delikatnie wjeżdżam w pagórki, by przekroczyć granicę. Falujące łąki i lasy są tak intensywnie zielone, że zamiast jechać, robię zdjęcia.
Słowacja wita mnie uroczą dolinką, którą zjeżdżam do rzeki Wag, a właściwie do kanału wzdłuż niej, i równoległą ścieżką rowerową jadę jedne z najnudniejszych 10 km, w dodatku w pełnym słońcu. Zawodników, którzy tak jak ja wybrali tę trasę, czekała mała niespodzianka – most, którym mieliśmy przebić się przez kanał i rzekę był zamknięty. Po śladach opon widzę, że chyba niektórzy próbowali przebić się przez ogrodzenie i przejechać, ale ja wybieram bardziej legalną opcję i jadę kawałek dalej do kolejnego mostu. Już po chwili wracam na track, po drugiej stronie rzeki i robię krótki postój w pierwszym napotkanym miasteczku żeby zjeść paczkę czipsów, którą wiozę w rękach od kilkunastu kilometrów.
Wyznaczanie śladu w Słowacji z pominięciem dróg krajowych nie należy do najłatwiejszych. Gdyby spojrzeć na mapę, ma się wrażenie, że prawie wszystkie drogi są krajowe. Ominięcie zarówno krajówek, jak i nadprogramowych podjazdów, stanowi nie lada wyzwanie i sprawia, że czasem uczestnicy sami pakują się w drogi leśne, na płyty betonowe, czy nawet na polne ścieżki po trawie. Z perspektywy czasu, dobrze wspominam te „przygodowe” fragmenty. Chociaż kilometry lecą na nich wolniej, to przynajmniej nie ma nudny. Zwłaszcza gdy niepostrzeżenie wjeżdża się na nową ścieżkę rowerową, wylaną świeżym asfaltem :). Gdy dociera do mnie mój błąd, jest już za późno. Opony pokryły się smołą i drobinkami asfaltu. Kiedy w końcu zjeżdżam z tej ścieżki (nie specjalnie jest możliwość by zjechać z niej wcześniej), słyszę tylko odklejające się od opon kamyczki, które uderzają o ramę. Tak dojeżdżam do Prościejowa, jak się okaże, ostatniego miasta tego dnia.
Być może po opisie tego dnia, nie widać wielkiego błędu, który popełniłam. W zasadzie dwóch błędów – za mało jadłam i za mało piłam. Od “niby drzemki” o świcie do Prościejowa minęło prawie 9 godzin. Przejechałam przez nie zaledwie 137 km z przewyższeniem nieco poniżej tysiąca metrów. No słabo. Jest godzina czternasta, słońce praży, temperatura dochodzi do 35 stopni, a ja nie wiem jak się nazywam. Nie jest to wina samego upału, ale również tego, że oprócz zapiekanki na Orlenie i paczki czipsów gdzieś po drodze, nie zjadłam wiele więcej. To samo z piciem. Nawet nie wiem kiedy przeleciały mi te godziny i jak mogłam nie zauważyć, że piję za mało, zwłaszcza przy piekącym słońcu i rosnącej temperaturze. No, ale nic to. Stało się, trzeba jakoś ratować sytuację.
Przez dłuższą chwilę błąkam się po centrum miasta szukając otwartej restauracji, w której będę mogła zapłacić kartą (co w małych słowackich miasteczkach wcale nie jest takie oczywiste). W końcu spotykam innego uczestnika RTPL, zamawiamy jedzenie w tym samym miejscu i chwilę rozmawiamy. Zjedzone kalorie i te kilka zdań wymienionych z kimś w podobnej sytuacji, nieco mnie otrzeźwiają. Kolega z RTPL jedzie dalej, a ja znajduję nocleg tuż przy trasie. Jadę jeszcze tylko zmarnować nieco czasu w poszukiwaniu myjni działającej na kartę (nie znajduję), podjeżdżam do marketu, robię ogromne zakupy, które nigdzie mi się nie mieszczą i lekko opłukuję rower wodą z butelki. I tak, o godzinie 15 ruszam do hotelu.
Hotel, chociaż nie był jakoś bardzo drogi, okazuje się urządzoną w eleganckim stylu willą z białymi ścianami i marmurami. Wtedy wkraczam brudna i zasolona ja z moim usmolonym rowerem. Na szczęście Pani, która mnie wpuściła jest wyjątkowo miła i nawet nie patrzy na mój rower. Martwi się jedynie o to, czy dam radę wnieść go po schodach. Oczywiście (a może i nie?), daję radę i już po chwili mogę cieszyć się prysznicem i wygodnym łóżkiem. Kolejny raz kładę się spać za dnia i nastawiam budzik na 23. Zasypiam z poczuciem, że to była dobra decyzja zwłaszcza, że nadchodzi burza. Być może znów uda mi się ją przespać.