RTPL 2023 – part 2 – 137.11 km – 929 m w górę
Budzik dzwoni o 23:00. Pierwsze co robię, to wstaję i zerkam, czy przestało padać. Przestało. Ubieram się i wychodzę w noc, modląc się żeby pies właścicieli nie wyniuchał, że ktoś łazi po posesji.
Po dosłownie kilkuset metrach wjeżdżam na odcinek obowiązkowy. Powietrze po burzy jest świeże, asfalt powoli wysycha, a przed kołami przeskakują mi nocne zwierzęta. Nie muszą się spieszyć, bo trasa prowadzi głównie do góry, więc toczę się niespiesznie.
Jadę znajomymi drogami w stronę Przełęczy Karkonoskiej. Co chwila próbuję przypomnieć sobie co będzie za kolejnym zakrętem, ale za każdym razem się mylę. W końcu docieram do właściwego podjazdu na przełęcz. Nie mam wobec niego żadnych ambicji. Kiedyś już podjechałam go na szosie, nie mam zamiaru zaginać się, by zrobić to ponownie. Gdy tylko robi się powyżej 12-13%, schodzę z roweru i idę. Samotnie wśród drzew, w ciemności i ciszy. W oddali co jakiś czas widzę tylko dwie czerwone migające lampki, które dodają mi nieco otuchy. Na przełęcz docieram nieco przed 4 rano, nad polską stroną zaczyna świtać.
Zjazd na stronę czeską normalnie by mnie cieszył. Uwielbiam zjazdy! Jednak, nie tym razem. Temperatura wynosi 6 stopni, ale na szybkim zjeździe odczuwalna jest znacznie niżej. Zakładam na siebie wszystko co mam, łącznie z zimowymi rękawiczkami, ale i tak przemarzam po całości i przestaje czuć palce. Na szczęście, tuż po zjeździe zabawa zaczyna się od nowa i szybko rozgrzewają mnie strome podjazdy. Trasa przez czeskie Karkonosze jest piękna. Zapomniane, poprzerastane trawą asfalty pną się lekko do góry, wijąc się wzdłuż potoków i drzew. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko wody w bidonach i jedzenia w kieszonkach.
Te piękne chwile kończą się gdy dojeżdżam do najtrudniejszego podjazdu w całym wyścigu – Modre Sedlo. 7 km ze średnim nachyleniem 12%. Umówmy się, z bagażem, wszystko powyżej 12% to dla mnie przepychanie lub spacer. Nie inaczej było i tym razem. Po prostu mam szansę trochę pospacerować i wysuszyć na słońcu spodenki, które jadą na kierownicy po nocnym praniu. Gdy drzewa znikają i nachylenie nieco odpuszcza, wsiadam na rower, by dzielnie podjechać końcówkę – w oddali widzę, że na tle zasp śniegu ktoś robi zdjęcia, nie chcę żeby mnie złapali jak idę ;). Sama robię kilka zdjęć speckowi na białym tle i ruszam do Lucni Bouda po drugi stempelek.
Chociaż Karkonosze zeszłam od Śnieżki po Szrenicę, czuję się jakbym pierwszy raz była w tych górach. Być może to za sprawą dostania się tutaj rowerem, a być może pojawienia się od zupełnie innej strony. Jedno jest pewne – jest pięknie. Słońce świeci, pośród wysuszonej trawy gdzieniegdzie leży śnieg, a w oddali widać masyw Śnieżki. W ciągu dwudziestu minut z zieleni na dole przeniosłam się w brązy na górze.
Zjazd jest szybki i już po chwili mogę cieszyć się śniadaniem w miasteczku Pec pod Snezkou, gdzie na szczęście można było zapłacić w złotówkach. Dwie kawy i trzy bułki słodkie znikają w oka mgnieniu. Przy okazji spotykam innych uczestników. Zamieniam kilka słów z Wojtkiem, kawę wypijam w towarzystwie Radka i Grześka, którzy wkręcają mi, że dostaniemy za to karne minuty, a ja daję się w to wkręcić. Po zrobieniu zapasów na drogę, ruszam dalej. Do następnego punktu kontrolnego czekał mnie płaski przelot, tym razem w całości po czeskiej stronie.
Jedzie mi się dobrze. Jest płasko, ale od czasu do czasu odrobinę pagórkowato, dzięki czemu nie jest nudno. Zaczyna mi jednak nieco doskwierać temperatura – z sześciu stopni w nocy zrobiło się 35 stopni w dzień. Nie czuję się z tego powodu źle, ale w od rana piłam zdecydowanie za mało i moje stopy zaczynają puchnąć. Nadeszła kolejna lekcja, którą już nie raz odbyłam, ale niczego z niej nie wyciągnęłam – na ultra nie zakładamy ciasnych, czarnych, szosowych butów z niemalże zerową wentylacją. Tym razem zapamiętam tą mądrość. Próbuję jakoś poradzić sobie z bólem – wyjmuję stopy z butów na kilka minut i pedałuję boso, wyjmuję wkładki żeby było więcej miejsca, ale wszystko to pomaga na chwilę. Do bólu trzeba przywyknąć i już. Upał sprawia też, że nie mogę jeść słodkiego, a tylko takie jedzenie mam przy sobie. Zaczynam rozglądać się za restauracją i po 14 zatrzymuje się na pyszny smażony ser z frytkami. Niełatwo jest trzymać widelec, bo nagle łapią mnie potężne skurcze w dłoniach, ale jest wyjątkowo smacznie.
Pomimo pierwszych problemów z samopoczuciem, przelot przez Czechy idzie całkiem nieźle. Mijam małe czeskie miasteczka, w których życie płynie jak w każdy poniedziałek. W jednym z nich odwiedzam supermarket i robię zakupy dość spore zakupy. Niespiesznie robię mały piknik na starówce, zjadam kolację i w całkiem dobrym nastroju ruszam w stronę Słowacji.
Nocka mija całkiem przyjemnie, na chwilę łapie mnie porządny kryzys spaniowo-zmęczeniowo-żołądkowy, ale na szczęście stacja w Prościejowie jest otwarta w nocy i ratuje mnie kawą i rogalikiem 7days. Liczyłam na znacznie więcej, ale lepsze to niż nic. Chwilę później zaczynam rozglądać się za miejscem na drzemkę, ale wszystkie dobre ławki, czy przystanki, są już zajęte przez innych uczestników. Niespodziewanie, track rzuca mnie na chwilę na drogę krajową (zgodnie z regulaminem, trasa nie może prowadzić drogą krajową). Kilka minut trwa zanim znajduję objazd i orientuje się w sytuacji – brak snu dokucza coraz bardziej. Sytuacja poprawia się nieco, gdy zjeżdżam na wyasfaltowaną ścieżkę rowerową po wałach wzdłuż Moravy. Przez moment czuję się jak na Wiśle1200, w słuchawkach leci ulubiona książka – na chwilę poprawia mi to nastrój. Dalej jednak, szukam miejsca na drzemkę. Znajduje je dopiero nad ranem, gdy zaczyna świtać – osłonięta ławka pod budką z lodami nad rzeką. Z ulgą zdejmuję buty, wyjmuję śpiwór i bivy, zdejmuję kask i zagrzebuje się w środku. Niby chcę mi się spać, ale rozbudziłam się grzebaniem w torbach i całą akcją „spanie”. Niby jest mi ciepło, ale cała się trzęsę. Niby mogę odpocząć, ale w myślach przelatują mi wspomnienia z całego dnia i plany na dzień następny. Parę razy słyszę jak mijają mnie (prawdopodobnie) inni uczestnicy wyścigu. Oni jadą, a ja leżę, udając, że śpię.