WISŁA1200 – dzień 2 – 334,06 km

Jak w skrócie określić drugi dzień moich zmagań w Rowerowym Maratonie WISŁA1200? Najprościej można by powiedzieć: krew, pot i łzy. Dodajmy do tego upał, Wisłę, płyty betonowe, chmary komarów oraz ból i mamy szybkie podsumowanie kolejnego dnia.

Przyszłym Wiślakom i być może uczestnikom innych kilkudniowych maratonów rowerowych, odradzam pomysł spania w hamaku. Rozkładanie go na szybko w nocy, gdy jest zimno i nie wiecie co jest czym, jest stratą czasu. Ja dodatkowo miałam też siatkę na komary, co zupełnie utrudniło mi rozwieszenie mojego noclegu i ostatecznie skończyło się na spaniu w śpiworze na stole. Spanie to też nie jest do końca trafne określenie, bo kiedy już spakowałam hamak i siatkę z powrotem do sakwy, ukryłam rower w rzepaku, przetarłam twarz chusteczkami, i uwaga, przebrałam się w piżamkę, byłam kompletnie rozbudzona. Co więcej, moje miejsce noclegowe było w zasadzie tuż przy drodze i cały czas słyszałam przejeżdżające samochody lub mijających mnie Wiślaków i myślałam sobie ej, oni jadą, a Ty udajesz, że śpisz. Do tego było mi strasznie zimno i w żaden sposób nie mogłam się rozgrzać.
Po jakichś trzydziestu minutach rozmyśleń i dygotania, wypakowałam się ze śpiwora, przebrałam z powrotem w ciuszki kolarskie i pojechałam dalej. Wszystkie te manewry zjadły mi pewnie jakieś 2-3 godziny. No ale trudno, błędy nowicjusza. Za to kiedy znów wsiadłam na rower byłam pewna, że to była świetna decyzja. Od razu zrobiło mi się ciepło, księżyc w pełni oświetlał drogę, nie było wiatru, a mi wcale nie chciało się spać. W takich warunkach niestraszny był mi nawet wał trawiasty i goniący mnie po nim pies. Nie żałuję również nocnego przejazdu przez urokliwe Zalipie, w którym pomimo ciemności, widziałam wystarczająco dużo pomalowanych domków, jak na moje artystyczne gusta.

Tuż przed zjazdem z tego wspaniałego, asfaltowego wału, w miejscowości Szczucin, wreszcie znalazłam punkt postojowy dla rowerzystów korzystających z Wiślanej Trasy Rowerowej i z tego co pamiętam, faktycznie był oświetlony, zadaszony i wyposażony w toaletę. Dla mnie już tej nocy nie było mowy o śnie, ale jeśli ktoś kiedyś będzie szukał takiego punktu, to potwierdzam, on istnieje właśnie w Szczucinie.
W tym samym zresztą miejscu, dojechał do mnie kolejny zawodnik, Krzysiek, z którym raz po raz spotykaliśmy się na trasie drugiego dnia. Najpierw jednak, oboje podjechaliśmy na pobliską stację benzynową z zamiarem odpoczynku i uzupełnienia kalorii. Koniec końców, na stacji zjechało się nas 5-6 osób i mój postój po raz kolejny się przeciągnął. Miło słuchało się doświadczonych w Wiśle zawodników, opowiadających o ich przygodach z tej i poprzednich edycji, ale w końcu zebrałam się, pożegnałam z resztą ekipy i sama ruszyłam przed siebie.
Słońce powoli wstawało i z każdą kolejną minutą coraz mniej żałowałam, że zdecydowałam się samotnie opuścić stację. Poranna mgła, choć osadzała rosę na dłoniach i rzęsach, urządziła piękny spektakl o wschodzie słońca. Nawet ścieżki po krzakach, chaszczach i błocie nie popsuły mi początku dnia, a bywały momenty, kiedy trasa prowadziła prosto w zarośla, w których nie widziałam żadnego wyjeżdżonego śladu.
Dobra, co by nie było aż tak słodko, to wspomnę jeszcze o porannej przejażdżce po wałach trawiastych, które były tak mokre od rosy, że moje buty płakały wodą, a stopy po kolejnym dniu jazdy w bagnie konkurowały z „siedzeniem” o miejsce pierwsze w kategorii odparzeń.
Przyszli Wiślacy! Koniecznie weźcie ze sobą wodoodporne ochraniacze na buty!

Na kolejną Wiślaną przygodę nie musiałam czekać długo. W pewnym momencie polna ścieżka przez laso-zarośla zamieniła się w jezioro wody, a Garmin pokazał, że powinnam skręcić w lewo, w krzaki, gdzie istniała niemalże niewidoczna ścieżka. Dłuższą chwilę wahałam się, w którą stronę zrobić krok, w wodę jak prowadzi droga, czy w krzaki, gdzie uparcie prowadził Garmin. W końcu ruszyłam zgodnie, z zaleceniem nawigacji. Ruszyłam i po chwili stanęłam, bo moim oczom ukazała się ściana. Dosłownie ściana. Ściana stromego, mokrego zbocza, po którym miałam wtaszczyć rower i siebie. Jakimś cudem, kroczek po kroczku, zaciskając hamulce, dostałam się na górę. A tam? Kolejna ściana, jeszcze bardziej pionowa. Przed rozpoczęciem podejścia zaczęłam zastanawiać się, czy może nie byłoby lepiej zdjąć torby i wszystko po kolei wrzucić na szczyt. Koniec końców obyło się bez tego manewru, ale w trakcie wtaszczania się pod górę, kierownicą strąciłam sobie okulary z kasku, które spadły na sam dół podejścia. Uwierzcie mi, że zejście bez roweru na dół było trudniejsze niż wejście z nim na górę. Co ciekawe, tuż po moim przejściu przez tę drogę dojechał do niej Ojciec Dyrektor i.. wyznaczył objazd, bo tam droga biec nie powinna. Jedna przygoda dla mnie więcej, zazdrośćcie Wiślacy!
A na górze? Widoczek na Wisłę był przedni, nie powiem. Mgła wciąż się utrzymywała, słońce było nisko, no pięknie! Szkoda tylko, że pomyliłam zjazd i poleciałam ścieżką dla ludzi. Zjazd oczywiście prowadził po trawie i krzakach, ścieżką bardziej zwierzęcą. 😀

Po przygodzie z podchodzeniem, wiedziałam już jedno – w Sandomierzu, przed słynnymi Górami Pieprzowymi, wsadzam śpiwór, hamak i siatkę w paczkomat. Plan był, więc kolejny punkcik trzeba było zrealizować. Chwilę przed Sandomierzem ponownie zjechaliśmy się z Krzyśkiem. Umilając sobie jazdę pogawędką, trzymaliśmy dobre tempo i raz, dwa dojechaliśmy do miasta Ojca Mateusza. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od, oczywiście, stacji benzynowej, na której umyliśmy rowery, uzupełniliśmy bidony i pojedliśmy. Tam również nasze drogi się rozjechały, nie chciałam zabierać Krzyśkowi czasu na szukanie paczkomatu i wysyłanie paczki. Ale serdecznie mu dziękuję za przesmarowanie mojego łańcucha, który był suchy jak wiór!
A co do stacji benzynowej, czy wspominałam już, że po całym dniu jedzenia batoników i picia słodkich izotoników, moje podniebienie przestało tolerować wszystko z cukrem? Ratunkiem okazały się jogurty i hot dogi. To było moje paliwo na kolejne dni.

Sam Sandomierz był i został w tle. Starówka, jak starówka, kocie łby, jak kocie łby. Ojca Mateusza nie spotkałam, za to paczkę udało się dość szybko wysłać i wyjechać z miasta nad Wisłę. Tam spotkała mnie kolejna niespodzianka. Trasa prowadziła nas błotnistą, mokrą, lekko ukośną ścieżką tuż przy wodzie. Jasnym było, że w pewnym momencie po prostu ześlizgnęłam się w błotko razem z rowerem. Mokre buty były mokre od nowa, ja znowu zaczynałam mieć dość, a Pieprzowe były wciąż przede mną.
I w sumie nie były aż takie straszne. Te Pieprzowe znaczy. Owszem, podejście pod nie nie było miłe i nie było przyjemne. Było za to strome, mozolne i męczące. I nawet widoczek już nie cieszył, bo ile można na tą Wisłę patrzeć. Ale przynajmniej trwało to tylko kilkanaście minut, a na górze były wiśnie. Kwaśne, ale jakie soczyste!

Aż nie mogę uwierzyć w to, co tu zaraz napiszę, ale później były… asfalty! Wspaniałe drogi prowadzące między wiśniowymi sadami, lekko pagórkowate, idealne pod szosowy wypad. Wtedy po raz kolejny dopadł mnie Pan Kamerzysta i tym razem miałam siłę i nastrój by z nim rozmawiać. Wtedy też użarła mnie pszczoła/osa/inny owad, ale mam za swoje, mogłam nie żreć tyle tych wiśni. 😉

Co więcej pamiętam z drugiego dnia Wisły? Pamiętam płyty betonowe, bo to był zdecydowanie dzień płyt betonowych we wszystkich możliwych odsłonach. Pamiętam przesympatyczne PIT STOPY, na jednym z nich były nawet OWOCKI, a na kolejnym znów nasmarowali mi łańcuch!!! Pamiętam też oddalający się ode mnie Kazimierz Dolny, do którego jakoś nie mogłam dojechać, a miałam tam zjeść obiadek. I pamiętam UPAŁ, UPAŁ, UPAŁ. Drugi dzień był prawdziwie upalny, w dodatku na wałach nie było cienia i bardzo długo jechaliśmy w pełnym słońcu. Taka pogoda najbardziej doskwierała mi na przedpolach, a właściwie przedgórzach Kazimierza. Pagórki, po których pewnie większość uczestników wprowadzała rowery na górę, były przy tej temperaturze prawdziwą torturą. Zwłaszcza, że ja naprawdę z upragnieniem czekałam na ten Kazimierz, bo bidony robiły się puste… Gdzieś tam z przodu widziałam kogoś, kto wpychał rower na górę i ze złością zaczęłam wpychać swój. Kiedy na górze zobaczyłam restaurację, od razu zaniechałam plan zjedzenia obiadu na Rynku w Kazimierzu zwłaszcza, że spotkałam tam Krzyśka. Razem zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy, ponarzekaliśmy na pogodę i ponownie rozdzieliśmy się by jechać dalej.

Tutaj poświęcę chwilę i bardzo NIE POLECĘ restauracji KOMISARIAT PIWNY, która znajduje się tam na górze. Rzadko czegoś nie polecam, ale Pan w tej miejscówce miał problem ze wszystkim. Zarówno z tym, że do drugiego dania chciałam domówić żurek, jak i z tym, że Krzysiek poprosił o kawałek sreberka by wziąć pierogi na wynos. Później nasłuchaliśmy się też komentarzy na nasz temat (tacy brudni i do restauracji – dodam, że to była knajpa z parasolkami…, tacy niewychowani). Mogę śmiało powiedzieć, że ten Pan, to była jedyna niemiła dla mnie osoba na Wiśle.

Ponarzekane, przejdźmy dalej. A dalej był przejazd przez wąwóz, wprowadzanie/wjeżdżanie na ulicę Góry i sprowadzanie roweru na dół ścieżką dydaktyczną, która aktualnie była totalnie zniszczona… 🙁

Po sprowadzeniu roweru na dół, odwiedziłam pierwszy sklep i tam PRAWIE spotkaliśmy się z Krzyśkiem po raz kolejny. Prawie, bo akurat spał na zapleczu sklepu :). Pani ekspedientka widząc mnie, zapytała czy jestem z TEGO MARATONU i czy nie chcę się też przespać z tyłu, bo jeden kolega właśnie sobie śpi. To było bardzo miłe, ale podziękowałam i czym prędzej pojechałam dalej. Spieszyło mi się, bo zrobiłam sobie rezerwację na nocleg w agroturystyce oddalonej… wtedy wydawało mi się, że jakoś blisko, ale jak tak teraz patrzę, to oddalonej o jakieś 100 km od Kazimierza Dolnego. A z Kazimierza wyjechałam o godzinie 17:00. Teraz chce mi się śmiać, jak na to patrzę. Sto WIŚLANYCH kilometrów, gdy w nogach jest już tyle przejechane i upał w pełni? xD Ambitnie, nie powiem.

Z końcówki dnia, która była walką o dojazd do noclegu, nie mam zbyt wiele zdjęć. Możecie mi tylko uwierzyć na słowo, że stoczyłam wtedy solidną bitwę ze sobą i drogą, którą pokonywałam. Choć starałam się zrobić to najszybciej, jak mogłam, kilometry mijały wolno, a wszystko przez wały trawiaste, płyty betonowe, komary, ciemność, rozładowanego Garmina, rozładowane lampki… Nie wdając się w szczegóły, tego wieczoru/nocy przeżyłam pierwszą histerię na Wiśle, ale w końcu, w okolicach północy, ze łzami w oczach dojechałam do noclegu.
Tak bardzo, bardzo głupio było mi wtedy zdjąć buty w pokoju, po dwóch dniach jazdy w nich bez przerwy, mokrych, ubłoconych, w upale… Do tego tak trudno było cokolwiek zrobić ze zdrętwiałymi, trzęsącymi się palcami i zasnąć, kiedy organizm wciąż był w trybie SPORT. Ale udało się! Prysznic i łóżko były w zasięgu ręki!

Ostatecznie, spędziłam tego dnia na rowerze nieco ponad 18 godzin, przejechałam 334 km i nauczyłam się jechać samą głową, kiedy wszystko inne zawiodło.

A tak jedzie się po płytach betonowych:


Tutaj z kolei możecie zerknąć na mój ślad z drugiego dnia WISŁY1200: