WISŁA1200 – dzień 1 – 291,77 km

Ukończenie Rowerowego Maratonu WISŁA1200. Pokonanie ponad 1173 km wzdłuż najdłuższej rzeki w kraju. Przejechanie całej Polski z południa na północ po wałach, błotach, piaskach i łąkach. Wyczyn czy głupota? Dziś, po prawie tygodniu od ukończenia tego maratonu, skłaniam się ku wersji, że to jednak był wyczyn. I głupota.

Początek był miły. Do schroniska górskiego PTTK Przysłop po Baranią Górą, gdzie odbył się start, dotarliśmy rowerami. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy szlaku, na przełęczy Szarcula, skąd mieliśmy niecałe 7 km zjazdu  i podjazdu do schroniska. Udało nam się dotrzeć tam przed zmrokiem, więc za widoku rozbiliśmy namiot, a ja bez pośpiechu odebrałam pakiet startowy i tracker. Od tego momentu byłam już oficjalnie uczestnikiem Wisły1200. I mogłam jeść pyszną kolację i ciasta w ramach pasta party. Bez ograniczeń i bez wyrzutów sumienia!

Po kilku godzinach snu, organizm jakby wyczekiwał nadchodzącego dnia i sam obudził się chwilę przed piątą. Szybkie pakowanie, śniadanko, ostatnie ładowanie sprzętu… i w tym momencie zorientowałam się, że nie zabrałam ze sobą wtyczki do ładowania. No cóż, nie ma czasu, coś się ogarnie na trasie. Trzeba iść na start, godzina 6:05 coraz bliżej.
A na starcie jakoś inaczej niż zwykle, inaczej niż na wyścigach szosowych. Stoimy w małych grupach, wyluzowani, bez spiny. Ostatnie pogawędki, ostatnie uśmiechy, niepewnie spoglądanie przed siebie na pierwszy zjazd po śliskich kamieniach. Przecież nikt nie chciałby wywalić się już na pierwszych metrach. 🙂

Pierwsze kilometry były chyba najbardziej malowniczymi kilometrami na trasie. Szutrowymi (czasem lekko kamienistymi) drogami, wjechaliśmy w góry, dwukrotnie przekraczając magiczną wysokość 1000 metrów n.p.m.
Dzięki mojej wczesnej godzinie startu, mogłam cieszyć się pięknym i słonecznym porankiem oraz podziwiać widoki zachmurzonych dolin, do których po chwili zjechałam, rozgrzewając hamulce niemalże do czerwoności. Szczęśliwie, obyło się bez kapcia, bo to właśnie na tych zjazdach poddawały się pierwsze dętki w kołach uczestników.

Po zjeździe do Wisły z radością przywitałam asfalt, ułożyłam przedramiona na kierownicy i pomknęłam przed siebie. Oczywiście, nie na długo, bo po chwili trasa zjechała na trawę, a dalej prowadziła już w większości ścieżką wzdłuż Wisły. Dopiero przed pierwszym odcinkiem specjalnym oddaliliśmy się od rzeki na większą odległość, ale tylko po to, by wjechać na wały otaczające jezioro Goczałkowickie.
Zbiornik ten, utworzony na Wiśle w 1956 roku, z pewnością mocno wyrył się w pamięci każdego uczestnika Wisły1200. A wszystko za sprawą otaczających go wałów, po których wyznaczona była trasa maratonu. Ja miałam dodatkowo tę przyjemność, że jechałam tam jako pierwsza. Ja, bojąca się pająków, zgarnęłam reszcie uczestnikom wszystkie pajęczyny na odcinku dziewięciu kilometrów i wydeptałam pierwszy zalążek ścieżki. Jako pierwsza również, dostałam po głowie od pracowników kolei, kiedy to szłam po torach, bo tak prowadził mnie Garmin. Oczywiście, musiał wtedy jechać długachny pociąg towarowy… Kiedy po tych dwóch traumatycznych przeżyciach, trasa znów wróciła nad jezioro prowadząc zalaną ścieżką pośród przewalonych drzew, po raz pierwszy zaczęłam wątpić w to, co ja tam w ogóle robię.
Głupia ja! Teraz wiem, że ta ścieżka była naprawdę przyjemna!

Po przebrnięciu przez kilka gorszych i lepszych fragmentów polnych dróg wijących się wokół stawów hodowlanych, dodatkowej porcji błotka i ominięciu obozu Auschwitz-Birkenau, celem większości uczestników było dotarcie do Krakowa. Ja również dłuższy postój planowałam dopiero w stolicy Małopolski, dlatego gdy tylko wjechałam na wyasfaltowaną Wiślaną Trasę Rowerową, zakasałam rękawy, ułożyłam się na kierownicy i leciałam przed siebie. Z racji braku ruchu samochodowego na ścieżce, mogłam nadrobić zaległości w kontaktach ze znajomymi i rodziną, a przy okazji przeczytać pierwsze słowa dopingu i wsparcia. 🙂
Po kilku przejechanych kilometrach, zagadnął mnie Wiślany kibic na rowerze umilając mi część trasy miłą pogawędką, a chwilę później po raz pierwszy tego utrudniłam sobie jazdę na własne życzenie. Otóż niektóre odcinki WTR-ki były w remoncie i dla rowerzystów sugerowany był objazd. Trasa maratonu prowadziła jednak dawną, remontowaną drogą. Uznałam więc, że skoro tak, to jadę, w końcu to Wisła i ma być ciężko. Jadąc po piachu i wałach wyjeżdżonych przez koparki straciłam i czas i siły, po czym okazało się, że w takim momencie mogłam zastosować się do punktu piątego regulaminu: (…) W przypadku, gdy wyznaczona trasa jest zalana i nieprzejezdna znajdź objazd i wróć na szlak w bezpiecznym miejscu. No cóż, młoda, niedoświadczona, mam nauczkę. Ale wtedy bolało, kiedy widziałam jak inny uczestnik śmignął mi przed nosem asfaltem obok. 😉

Oczywiście nie mogło być tak pięknie aż do samego Krakowa. W pewnym momencie wspaniała, asfaltowa Wiślana Trasa Rowerowa zamieniła się dla nas na wały, z cyklu trawiastych i tak ciągnęła się grube kilometry. Problemem zaczął być dla mnie brak wody i sklepów. Słońce świeciło, a ja byłam dosłowni i w przenośni, w polu z piciem. Wówczas, kiedy po raz kolejny niepotrzebnie traciłam czas i siły jadąc po szczycie trawiastego wału (okazało się, że jeśli na dole wału jest lepsza droga, można nią jechać ;)), na dole jechało dwóch przypadkowych kolarzy, do których zagadałam myśląc, że są z Wisły i jadą sobie po asfalcie, a ja się męczę na górze. Po chwili rozmowy, oddali mi resztę swojej wody i życzyli powodzenia w dalszej jeździe po wale, na który zaraz wróciłam. Po kilku minutach wreszcie minął mnie pierwszy zawodnik z Wisły (wcześniejszego wyprzedziłam, a że stratowałam o 6:05 bardzo długo jechałam jako pierwsza). Naturalnie, ominął mnie jadąc na dole wału, ale był na tyle miły, że krzyknął mi że mogę jechać tam gdzie On, za co bardzo mu dziękuję! 🙂
Poza przygodami na wałach, zgubiłam się jeszcze tylko w lesie, gdzie na przemian podprowadzałam i sprowadzałam rower po stromych zboczach i na oparach wody dotarłam do oficjalnego PIT STOPU, ustawionego gdzieś przy Opactwie Benedyktów w Tyńców.

Czy to już Kraków?
Otóż nie. Jeszcze przejazd przez Bielańsko-Tyniecki Park Krajobrazowy, czyli… kopce. Tak bardzo zawsze chciałam przez te kopce przejechać rowerem, to mam, proszę bardzo. Szkoda, że na pierwszym podjeździe złapał mnie Pan kamerzysta i jadącą już ledwo co, przepytywał skąd jestem i po co to robię. Efekt? Wyglądam na filmiku jak pół nieszczęścia. xD
A wracając do samych kopców, to pierwszy owszem, podjechałam i dzięki kolejnemu mijającemu mnie koledze z Wisły, mogłam na zjeździe puścić się za nim, nie patrząc na Garmina, co dało trochę frajdy z szybkiej jazdy, zamiast błądzenia po leśnych ścieżkach. Za to już kolejny podjazd odpuściłam. Uznałam, że to nie czas i miejsce udowadniać sobie, czy dam radę, czy nie dam i zaginać się dla kilkudziesięciu metrów w górę. Przy spacerku przynajmniej dupcia odpoczywa. 😉
A potem był już Kraków!

W Krakowie miał być postój. W Krakowie miało być jedzonko. Ale… ale na 220 km w Niepołomicach czekała na Wiślaków darmowa kawka i miały być do kupienia też pierogi, a te Niepołomice to przecież już rzut beretem od Krakowa. Dwa dłuższe postoje to nie wypada na wyścigu, co nie? Dlatego po slalomie między ludźmi na krakowskiej Starówce, pojechałam dalej, do Niepołomic. Bałam się tylko, że nie zdążę przed zamknięciem, czyli przed 21:00.
Na szczęście fragment Kraków – Niepołomice to w większości przyjemna droga rowerowa wzdłuż Wisły (nie licząc krótkiego odbicia na drogę polno-błotną, na której zaliczyłam pierwszą wywrotkę i kąpiel w kałuży). Jakieś półtorej godziny później byłam witana brawami na PIT STOPIE przy upragnionej kawiarni ZWAŁ JAK ZWAŁ. Tu poświęcę kilka słów dla tej miejscówki, bo atmosfera tam była przemiła! Mrożona kawka, o którą poprosiłam była przepyszna, obsługa i zgromadzeni kibice byli przesympatyczni i jedzonko było przenajlepsze! Do tego mogłam umyć rower i opłukać nogi po wspomnianej kąpieli błotnej, a mój rower został przeserwisowany przez chłopaka, którego imienia nie pamiętam, ale bardzo mu dziękuję!
Przystanek w Niepołomicach zajął mi trochę więcej czasu niż powinien, ale w jego trakcie zyskałam energii nie tylko dla siebie, ale także dla Garmina, który od połowy dnia pokazywał słabą baterię. Kiedy tak siedziałam popijając kawkę, zostałam wyprzedzona przez Magdę Łączak, która wpadła na kawiarniany PIT STOP tylko na chwilę i popędziła dalej. Nie żałuję jednak tej przerwy, Magda wygrała wśród kobiet z wynikiem o 13 godzin lepszym od mojego, więc i tak wyprzedziłaby mnie gdzieś na trasie, a co wypiłam pysznej kawki HERRERIA, to moje!
Kiedy wreszcie odjechałam z Niepołomic, czekała mnie już tylko jazda idealną, wyasfaltowaną drogą rowerową. Słońce powoli zachodziło, a ja jechałam ze słuchawkami na uszach, ciesząc się każdym kilometrem tej cudownej, równej drogi.

Czy to koniec tego dnia? Prawie, bo w planach miałam nocleg w hamaku na jakimś 300 km, najlepiej na punkcie biwakowym dla rowerzystów. Problem w tym, że żadnego takiego punktu nie widziałam, a z minuty na minutę robiło się ciemniej i ciemniej.
Przyznam, że raczej nie zdarzyło mi się jeździć samej nocą, po zupełnie nieznanej mi drodze, dlatego w pewnym momencie zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Czy dam radę tyle nie spać? Czy znajdę miejsce do spania? Czy gdzieś przy trasie spotkam w ogóle dwa drzewa, na których będę mogła rozwiesić hamak? Czy inni śpią? A może rozwieszę ten hamak na jakichś znakach/bramie/ogrodzeniu? Im ciemniej, tym więcej wątpliwości, a one był zupełnie niepotrzebne. Przecież jechało mi się dobrze, księżyc świecił coraz mocniej oświetlając drogę, nie chciało mim się spać. No ale plan, to plan. Miałam spać, to szukamy noclegu. Właśnie w chwili tych wszystkich wątpliwości dojechał do mnie Radek Gołębiewski, zwycięzca poprzedniej i ówczesnej edycji Wisły. Jechliśmy przez chwilę razem, rozmawiając. Wtedy nie wiedziałam, że to TEN Radek i pewnie zadałam mu kilka głupich pytań w stylu „Jakie masz plany na Wisłę”, a jego skromność nie zdradziła mi kim jest. Otóż Radek jechał po Wiślany rekord. I w tej swojej jeździe, zjechał ze mną z trasy żeby pomóc mi znaleźć agroturystykę do spania, a gdy takowej nie znaleźliśmy, przejechał ze mną kilka kilometrów i dopiero kiedy spotkaliśmy miejsce „nadające się” do rozwieszenia hamaku i kiedy upewnił się, że mogę tam bezpiecznie spać, pojechał dalej. I tu będzie spoiler, tak, Radek pobił rekord trasy! Gratuluję mu z całego serca i dziękuję za pomoc!
Ostatecznie nie udało mi się zmrużyć oka w tamtym miejscu, ale trening na Garminie został zakończony, więc załóżmy, że to wystarczająca granica między pierwszym, a drugim dniem.


Ślad z pierwszego dnia znajdziecie tutaj: