WISŁA1200 – dzień 4 – 361 km

Dzień, który miał być ostatnim dniem mojej przygody na Wiśle to tak naprawdę jakieś 36 godzin jazdy rowerem przerywanej postojami na drzemki, jedzenie, odpoczynek i walkę z kryzysem oraz kontuzjami. Choć było to chyba najdłuższy dzień w moim życiu, postaram się streścić go do maksimum, wyciągając tylko najciekawsze momenty. 🙂

Poprzedni dzień zakończyliśmy postojem na Orlenie z zamiarem krótkiej drzemki, podjedzenia, naładowania sprzętu i uzupełnienia bidonów. Postój ten nieco nam się przedłużył, a ja po jakichś 30 minutach snu byłam kompletnie nie do życia. Co ciekawe, zanim się zatrzymaliśmy, wcale nie byłam śpiąca. Ciepełko wewnątrz chyba zrobiło swoje, bo mogłam spać i spać. Tutaj słowa podziękowania należą się Panu pracującemu na stacji, który nie miał nic przeciwko naszemu koczowaniu tam przez jakieś 2 godziny.
Kiedy w końcu ruszyliśmy w stronę Włocławka było zimno i powoli zaczynało świtać. Trasa prowadziła nas wyjątkowo po drodze krajowej, która na szczęście o tej porze była zupełnie pusta. Dopiero przed Dobrzyniem nad Wisłą zjechaliśmy na szutrowy fragment, który doprowadził nas nad samą rzekę, gdzie kawałkiem przedzieraliśmy się przez trawy i podmokłe tereny.
W Dobrzyniu, przywitani rozwieszonym nad ulicą banerem, zrobiliśmy małe zakupy w sklepie rodem z lat 90-tych, a ja jedząc jogurt, w końcu użyłam swój plastikowy sztuciec 3w1, który wiozłam ze sobą przez całą Polskę. Poranna dawka cukru niestety ani trochę mnie nie rozbudziła i po kilku kilometrach oboje z Piotrkiem stwierdziliśmy, że musimy się zdrzemnąć. I tak oto po chwili, drzemaliśmy smacznie na przystanku autobusowym.

Dodatkowe kilkanaście minut snu nieco nam pomogło, ale kiedy jeden problem miałam z głowy, drugi dawał o sobie coraz mocniej znać – otarcia od siodełka były już tak dokuczliwe, że prawie uniemożliwiały mi jazdę. Spowolniało mnie to do tego stopnia, że postanowiliśmy z Piotrkiem, że się rozdzielimy i ja powoli, na spokojnie będę poruszać się do przodu. Gdy zostałam sama, postanowiłam wyciągnąć spodenki z pierwszych dwóch dni i rozwiesić je na torbie podsiodłowej żeby nieco wywietrzały (wiozłam je ze skarpetkową bombą biologiczną). Liczyłam na to, że dwie pary spodenek z wkładką nieco pomogą.
Brak towarzystwa chyba zadziałał na mnie motywująco, bo zebrałam się w sobie i kilometr po kilometrze, przesuwałam do przodu. Sprawnie przejechałam przez Włocławek i wjechałam w pierwsze lasy na odcinku Włocławek-Toruń. Tam, raz po raz trafiały się drogi szutrowe, lekko piaszczyste i asfaltowe, ale po każdej z nich jechało się całkiem nieźle. Na tyle nieźle, że pod sklepem, gdzieś za miejscowością o wymownej nazwie Stary Bógpomóż, spotkałam Piotrka. Uznaliśmy, że skoro znów się spotkaliśmy to znaczy, że dalej musimy jechać razem. Tak też się stało i leśne piachy na dalszym fragmencie Włocławek-Toruń pokonywaliśmy już razem. A było ich coraz więcej… W międzyczasie zmieniłam też spodenki na te wywietrzone i pierwsza próba siedzenia w nich na siodełku okazała się cudem – mogłam usiąść!

O ile ja jako tako wróciłam do formy, o tyle Piotrka zaczął męczyć ból ścięgna Achillesa i tym razem to On uznał, że nie chce mnie spowalniać. Wbrew naszym założeniom, na singlowych ścieżkach po chaszczach, rozdzieliliśmy się ponownie i do Torunia wjechałam sama. Brak towarzystwa nie doskwierał mi jednak długo, bo tuż przed wjazdem na Starówkę dogonił mnie… Darek. Jak to się stało, że był za nami? A no tak, że Darek spał w nocy i teraz zasuwał na metę. Szybko dogadaliśmy się, że mamy taki sam zamiar zjedzenia obiadu na Starówce, więc razem zatrzymaliśmy się pod Bobby Burger i zamówiliśmy jedzonko. Kiedy czekaliśmy na nasze burgerki, dojechał do nas Piotrek. Jedząc, ustaliliśmy, że spróbujemy pojechać razem we trójkę, co budziło nieco wątpliwości moje i Piotrka, bo wiedzieliśmy jakie tempo jazdy ma Darek. 😉
Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej i wszystko znów się odwróciło. Znowu to ja zostawałam w tyle, a wszystko za sprawą pierwszych objawów… opadającej głowy. Coraz trudniej było mi utrzymać głowę w górze i choć teraz brzmi to zabawnie, wtedy nie było mi do śmiechu, bo zwyczajnie nie widziałam co jest przede mną. Na szczęście nie jechałam sama i moje pierwsze łzy kryzysu zostały pokonane rozmową. Darek zaczął wypytywać mnie o kolarstwo szosowe i tak się rozgadaliśmy, że po zjeździe z wałów, na asfaltowym odcinku pognaliśmy przed siebie niczym na szosach. Problem w tym, że zgubiliśmy Piotrka. Kiedy w końcu głowa opadała mi już na tyle, że szybka jazda, zwłaszcza po dziurawych i nierównych drogach była niemożliwa, zatrzymaliśmy się, zdzwoniliśmy z Piotrkiem, który jak się okazało, uciął sobie drzemkę na wałach, i uznaliśmy, że poleżę, odpocznę i poczekam na Piotrka, a Darek pojedzie dalej. Tak oto mogłam przez pół godziny leżeć na trawce i odpoczywać!

Przez kontuzje i zmęczenie, dalsze tempo naszej jazdy było dość słabe. Pocieszeniem był jedynie fakt, że przed nami czekały długie kilometry asfaltów. Wiedzieliśmy jednak, że nasza godzina dojazdu na metę oddala się coraz bardziej. Ja w dodatku miałam świadomość, że moje drugie miejsce jest zagrożone i jeśli pozwolę sobie na dłuższy postój lub nocleg, to pewnie je stracę. Tutaj odezwała się we mnie nutka rywalizacji i wiedziałam już, że jadę na metę, choćby nie wiem co! Razem z Piotrkiem postanowiliśmy, że dojeżdżamy do Grudziądza, tam chwilę odpoczywamy i nocą rozpoczynamy dalszą jazdę.
Wolnym tempem udało nam się jakoś doczłapać do Góry Świętego Wawrzyńca przed Chełmnem, gdzie przez problemy z nawigacją Piotrka, nieświadomie się rozdzieliliśmy. Czekając na niego na Rynku w Chełmnie, zjadłam lody, bo przez minutę było mi wreszcie ciepło i chwilę odpoczęłam. Gdy po dłuższej chwili Piotrek do mnie dojechał, powiedział żebym jechała i spotkamy się w Grudziądzu. Tak więc jechałam dalej sama, pokonując pełne 30 km po wale trawiasto-betonowym na stojąco, bo wtedy głowa trzymała się prosto. Na szczęście zachodzące powoli słońce wreszcie mnie grzało, wiatr ucichł i mimo wszystko, jechało się całkiem przyjemnie.

Przed Grudziądzem wyjechał mi na spotkanie Grudziądzanin i być może przyszły uczestnik Wisły1200, którego imienia nie pamiętam. Ucieszyłam się na jego widok, bo dookoła robiło się coraz ciemniej, a przede mną był jeszcze Single Track Wisła, którego zresztą byłam bardzo ciekawa. Problem w tym, że już po pierwszym zjeździe i podjeździe wiedziałam, że to nie będzie dla mnie żadna przyjemność. Głowa latała mi na karku jak szmacianej lalce, Achilles coraz mocniej bolał przy podjeżdżaniu, a tor wcale nie był krótki. Tu serdecznie dziękuję Temu Komuś Kogo Imienia Nie Pamiętam za oprowadzenie i przepraszam go za to, czego musiał się nasłuchać. Tak, tu był czas na moją histerię numer ileś. 😛 W zasadzie, to w większości chyba przeszłam ten fragment, bo nie dość, że głowa, to było już dość ciemno, a baterie w mojej czołówce rozładowały się już prawie całkowicie. Kiedy tak szłam, wyprzedził mnie nie kto inny jak Piotrek i pod koniec toru zebraliśmy się wszyscy razem z jeszcze jednym uczestnikiem i kolejnym miłym mieszkańcem Grudziądza z tamtejszej grupy rowerowej, który był naszym przewodnikiem w drodze do McDonalda. Dziękujemy za miłe towarzystwo i pogawędkę!

Po odpoczynku i podjedzeniu w Macu musieliśmy ruszać, bo otwarty był tylko do północy. Niestety na pobliskiej stacji nie mieli baterii i gdyby nie zapasowa lampka Piotrka byłoby nieciekawie. Ta część trasy w ogóle nie zapowiadała się ciekawie, było zimno, ciemno, my nie mieliśmy siły, ani ciepłych ubrań. Ale radziliśmy sobie! Piotrek owinął się moim ręcznikiem, ja zamiast komina zawiązałam na szyi leginsy od piżamki i mogliśmy jechać! Długo jednak nie ujechaliśmy, bo już na Rynku w Grudziądzu mieliśmy pierwszy postój, a to za sprawą spotkania przysypiającego na ławce Ojca Dyrektora. 🙂

Początek naszej wspólnej jazdy nie był łatwy, a wszystko przez moją opadającą głowę. Żebym jako tako mogła coś widzieć, wpadliśmy na pomysł podwiązania mi głowy za kask do pleców. xD Niestety patent ten dział tylko przez chwilę, dopóki sznureczek się nie poluzował, więc co jakiś czas musieliśmy stawać i go poprawiać. Generalnie jednak widziałam jakiś metr przed sobą, ewentualnie jechałam na stojąco. Spotkanie Leszka w Grudziądzu to chyba najlepsze co mogło nam się przytrafić, bo jestem pewna, że sami błądzilibyśmy nocą po trasie, a tak, Leszek mówił tylko co jakiś czas „Nie zjedźcie w lewo, bo tam jest przepaść” albo „Stoimy właśnie na ruinach…” gdzie słowo NA oznaczało, że NA, czyli wysoko, wysoko, pomiędzy przepaścią z jednej strony, a przepaścią z drugiej strony. To zdecydowanie były najzabawniejsze momenty WISŁY1200 z takimi smaczkami jak zatrzymanie się nagle w środku lasu na drodze żeby na ziemi zdrzemnąć się 15 minut. Mnie gryzły komary i nie mogłam zasnąć, ale Panowie spaliby tam i spali, gdyby nie moja pobudka. 🙂

Niestety, ale ta chęć snu była dla mnie i Piotrka coraz bardziej dokuczliwa. W dodatku kiedy wjechaliśmy na wał trawiasty, który ciągnął się przez kilkanaście kilometrów wiedziałam, że to będzie cholerne trudne żeby go przejechać z moją opadniętą głową. Wtedy Panowie wpadli na pomysł, by podnieść mi kierownicę i dzięki temu mogłam jechać wyprostowana jak na damce. Mój biedny rower wyglądał… źle, ale pomogło! W tym samym momencie zrobiło się strasznie zimno. Leszek pożyczył mi wtedy swoją puchową kurtkę, a Piotrek owinął się folią NRC. W efekcie wyglądaliśmy całkiem… komicznie albo kosmicznie patrząc na Piotrka. 😀

Wszystkie te czynności, mimo sporej dawki śmiechu, nie obudziły nas i chwilę później oboje zasypialiśmy na rowerze i widzieliśmy dziwne, ogromne mosty, których w rzeczywistości przed nami nie było. Kiedy na chwilę się zatrzymaliśmy, usnęliśmy zawieszeni na rowerach. To był moment, kiedy zdecydowaliśmy, że nie chcemy spowalniać Leszka, więc powiedzieliśmy sobie „do zobaczenia na mecie” i zostaliśmy w tyle.
Z trudem dojechaliśmy do Zamku w Gniewie, zaliczając po drodze drzemkę na zapleczu w sklepie. Pani w nim była tak miła, że nawet zrobiła nam kawkę! Polecam sklepik – EUFEMIA w Jaźwiskach!

Za Gniewem jechaliśmy powoli, ale do przodu. Piotrek w międzyczasie zaliczył drzemkę na wałach, a ja leżenie w trawce z pączkiem w ręku. A potem ponownie przyszedł czas na ból, pot i łzy i nie pomógł nawet fakt, że został nam tylko asfaltowy dojazd do Tczewa, przejazd przez słynne łąki za Tczewem, Ujście i Gdańsk… Miałam kolejny kryzys, który dodatkowo potęgował fakt, że nie byłam w stanie jechać szybciej niż 10 km/h. Tak, po asfalcie… Nie wiem jak dojechałam do stacji benzynowej przed Tczewem, chyba tylko obecność Piotrka i chęć skończenia wreszcie tej WISŁY, zmusiły mnie żeby jechać. Na stacji zrobiliśmy krótki postój, podczas którego przeanalizowaliśmy sytuację. Fakty wyglądały tak, że Piotrek miał szansę zmieścić się w 100 godzinach, ja miałam jakieś dwie godziny przewagi nad trzecią zawodniczką, a do mety zostało jakieś 60 km. Niby mało, ale ja już ledwo jechałam, w dodatku miałam jakieś dreszcze i ciągle było mi zimno (mimo dwóch koszulek i dwóch kurtek). Nie chciałam blokować Piotrka, ale wiedziałam, że sama będę się człapać do mety długie godziny. Dobra, postanowiłam, że biorę się w garść. Po przyswojeniu dawki cukru w postaci czekolady do picia i batonika oraz zjedzeniu tableteczki przeciwbólowej, z całą mocą ruszyłam dalej. I to wszystko działało! Z przyjemnością przejechaliśmy przez nowiutką ścieżkę rowerową za Tczewem, a nawet przez większość tych słynnych łąk. Dopiero kiedy zaczął padać deszcz, który zmoczył trawę i zrobił błotko, zaczęło być trudno. Dodajmy, że oczywiście jechałam z głową do dołu, tuż za Piotrkiem, który nawigował każdy fragment drogi. „Teraz przejedź na lewo”, „Uwaga, dziura”, „Uwaga, błoto”. Piotrek, dziękuję za tą nawigację tym bardziej, że kompletnie rozładował mi się Garmin, urywając ślad na 40 km przed metą.

Potem miało być z górki, ale nie było. Wiatr wiał, a droga asfaltowa dłużyła się niemiłosiernie. Starałam się nie opóźniać tempa, bo Piotrek wciąż miał szanse na 100 godzin. Asfaltowymi ścieżkami rowerowymi dotarliśmy w końcu do lasu, przez który piaszczystymi drogami dojechaliśmy do kamienistej ścieżki nad Wisłą i idąc nią z rowerami, myśleliśmy już tylko o barierce oznaczającej, że dalej iść nie wolno. Gdy do niej dotarliśmy, wiedzieliśmy już, że nie ma szans na 100 godzin, ale wynik poszedł wtedy w odstawkę, bo zrobiliśmy to! Przejechaliśmy całą Wisłę od źródeł, aż do ujścia! To już koniec! Prawie… bo został jeszcze dojazd do mety 😉

Podczas krótkiej kontemplacji Ujścia Wisły zerknęłam w telefon. Okazało się, że tyle osób mnie śledziło i dopingowało! To było tak miłe i dodające otuchy, że uśmiech nie schodził mi z ust! Przynajmniej do chwili, gdy okazało się, że trasa ujście – meta długi czas prowadzi przez las, po płytach betonowych. To ostatnie 20 km dłużyło mi się niesamowicie, ale mimo szczerych chęci, nie mogłam poruszać się szybciej niż jakieś 16 km/h. Do tego aura nie była sprzyjająca – deszcz, wiatr. Dobra, nawet gdyby wtedy świeciło słońce i wiatr wiał w plecy, nic by to nie dało. Ale jechaliśmy! Jechaliśmy i dojechaliśmy!!!! Po 105 godzinach i 56 minutach byłam na mecie, jako druga kobieta!

Na mecie były już tylko śmiechy, wspominki, jedzonko, piwko i gratulacje. I właśnie dla takich chwil było warto to wszystko przeżyć 🙂

Podsumowanie Wisły wrzucę w osobnym wpisie, a link do uciętego za Tczewem śladu znajdziecie tutaj: